Co słychać w Solidarności Nr 06/20
Tygodnik NSZZ Solidarność Polfa Warszawa S.A.
___________________________________________________________________________________________________________________________________
W
Polfie Warszawa S.A.
|
|
W
poprzedniej „Pigułce” pisałem o ustaleniach płacowych w Polfie Warszawa a w tym
tygodniu w poniedziałek uczestniczyłem w rozmowach płacowych w Biurze Handlowym
( Bobrowicka). Przypomnę, że w wakacje tamtego roku rozszerzyliśmy naszą
działalność o Biuro Handlowe (BH). Powolutku organizacja się rozwija.
Zaczynaliśmy od kilku członków związku a dzisiaj mamy w BH już 28 osób. To
nadal nie jest zbyt wiele, ale nie jest źle i mam nadzieję, że nadal organizacja
będzie się rozwijać. Wracając do rozmów płacowych w BH, to muszę powiedzieć, że
w czasie około 2,5 godz. omówiliśmy wiele spraw, problemów i w podsumowaniu dokonaliśmy
pewnych ustaleń. Teraz czekam na projekt porozumienia płacowego, które mam
nadzieję wkrótce podpiszemy. To były pierwsze w historii negocjacje płacowe w
BH w których uczestniczyłem a więc strony (pracodawca-związek) w pewnym sensie
uczą się jak procedować. Co do ustaleń płacowych jestem umiarkowanie zadowolony
jak na pierwsze negocjacje, natomiast mam duży niedosyt co do załatwienia
problemów, które członkowie związku z BH mi przekazali i które poruszyłem na
spotkaniu. Nie uzyskałem w tych sprawach zrozumienia i deklaracji załatwienia
spraw, no to oznacza dla mnie, że tematy te trzeba będzie w przyszłości nadal
omawiać. Niemniej jednak jestem pozytywnie nastawiony co do dalszej współpracy i
spotkanie z Panią Dyrektor HR , Dyrektorem ds. Wynagrodzeń i Prezesem BH uważam
za bardzo owocne.
W tym
tygodniu mogę również odnotować historyczny moment dla naszej organizacji,
ponieważ udało się rozszerzyć naszą działalność związkową o Centrum Usług Nowoczesnych
Sp. z o.o. (CUN) w Duchnicach. Przypomnę, że kilka miesięcy temu
zarejestrowaliśmy w Regionie Mazowsze rozszerzenie naszej działalności o ZFP
Inwestycje Sp. z o.o. w Duchnicach a teraz również Centrum Usług Nowoczesnych
Sp. z o.o. Tym samym w nowej fabryce w Duchnicach Organizacja
Międzyzakładowa NSZZ Solidarność Polfa Warszawa istnieje w obydwu spółkach i
w związku z powyższym mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli rozpocząć negocjacje
Zakładowych Układów Zbiorowych w tych Spółkach. Sądzę również, że z czasem te
dwie spółki połączą się w jedną i będzie jedna nazwa firmy i jestem pewien, że
nie będzie to „Duch Czasu” jak to kiedyś ktoś w konkursie ( o zgrozo) rozstrzygnął
nazwę nowej firmy. Ciągle nie wiem dlaczego to nie może być Polfa Warszawa,
przecież to marka z tradycją 195 lat. Może jednak ktoś z właścicieli się w
końcu obudzi i jednak uzna, że to najlepsza nazwa dla nowej fabryki ? Zobaczymy.
Kilka
tygodni temu pisałem, że nasz ubezpieczyciel Hestia przeszacował nasze
ubezpieczenie i dopłaca ponoć do
interesu 😊 i w
związku z tym chce wypowiedzieć umowę. Wspominałem, że będziemy
najprawdopodobniej negocjować z innym ubezpieczycielem no i okazuje się, że pracownicy
zaczęli się zastanawiać czy mają nadal ubezpieczenie. No oczywiście, że
tak, proszę się nie martwić. Ubezpieczenie w Hestii nadal jest i przed
zakończeniem terminu umowy zapewne podpiszemy umowę z inną firmą. Moim zdaniem będzie
to PZU, co jest pewną ironią losu, bo mieliśmy PZU a Grupa Polpharma usilnie
namawiała nas na Hestię a teraz w Starogardzie już zamienia się Hestię na PZU i
najprawdopodobniej u nas będzie tak samo. Tak sobie kojarzę, że już wiele
takich spraw było od prywatyzacji, najpierw coś u nas likwidowano, bo było rozwiązaniem
złym, przestarzałym, wprowadzano nowoczesne a z czasem okazywały się stare
rozwiązania (nasze) lepsze od tych nowoczesnych korporacyjnych.
Jeszcze
jedno wyjaśnienie. Mamy teraz okres ocen rocznych pracowników i zapewne w
związku z tym napłynęły pytania, jakie oceny trzeba mieć żeby być uprawnionym
do premii retencyjnej. Pytania wynikają z faktu, że w międzyczasie od
podpisania regulaminu premii retencyjnej do chwili obecnej zmieniała się skala
ocen. W regulaminie jest zapisane, że aby uzyskać premię trzeba mieć ocenę minimum
ME minus. No a teraz takiej oceny nie ma. Przypomnę, że 6 września 2019r.był
przesłany komunikat Zarządu mówiący o: „Od 2019 roku minimalną oceną
roczną uprawniającą do świadczeń w ramach Regulaminu retencji jest ocena B”.
To oznacza, że nie będą uprawnieni tylko ci pracownicy, którzy mają oceny
niższe niż B (Niewystarczający) tj. mają oceny A ( Nieakceptowalny). Oczywiście
do przyznania premii retencyjnej potrzebne są jeszcze inne elementy, wskaźnik
absencji, przestrzeganie wartości, dyscypliny. Tak czy inaczej, zbliża się powoli
termin wypłaty pierwszej części premii tj. 1 styczeń 2021r.
U
właściciela ; W farmacji
|
|
|||
ZABAWY
Z WIRUSAMI Dziennik
Tym, że
śmiertelnie niebezpieczny mikroorganizm uciekł z laboratorium, nie lubią się
chwalić ani naukowcy, ani rządy Tuż po wybuchu epidemii wywoływanej przez
wirusa 2019-nCoV pojawiły się pogłoski, że drobnoustrój uciekł naukowcom.
Mówił o tym m.in. w „Nature” Tim Trevan, założyciel CHROME Biosafety and
Biosecurity Consulting, firmy specjalizującej się w „bezpieczeństwie
biologicznym”. Przypomniał, że już dwa lata temu uczeni z USA wyrażali obawy,
czy otwarte w Wuhan wielkie i nowoczesne laboratorium jest w pełni
bezpieczne.
Kosztujący 300
mln juanów (44 mln dol.) obiekt chiński rząd zaczął budować po zdławieniu
epidemii SARS w 2004 r. Pekin zapewniał wtedy Światową Organizację Zdrowia
(WHO), że będzie ono spełniać najwyższe normy bezpieczeństwa BSL-4. Według
Trevana i innych specjalistów – ten certyfikat mógł zostać przyznany
ośrodkowi w Wuhan na wyrost. Kilka dni po tych rewelacjach ze zdaniem
amerykańskiego eksperta zgodził się hiszpański mikrobiolog Francisco Mojica.
Jego opinia ma o wiele większy ciężar gatunkowy, bo to światowej sławy
uczony. Specjalizujący się w badaniach nad DNA oraz zachowaniami genotypów
naukowiec oznajmił, że „nie zdziwiłby się”, gdyby koronawirus 2019-nCoV „był
zmutowanym patogenem”, który wydostał się z laboratorium. Zastrzegając, że
może to być przypadek, iż wirus pojawił się na targu znajdującym się w
odległości ok. 30 km od ośrodka badawczego w Wuhan. Jednak takie zbiegi
okoliczności są podejrzane. Zwłaszcza jeśli prześledzić, do jak bardzo
nieodpowiedzialnych zachowań są zdolne rządy i pracujący dla nich uczeni, gdy
przyciągnie ich uwagę niebezpieczny drobnoustrój, zdolny szybko zabijać
ludzi. Polskie fobie „Konsekwencje wojny bakteriologicznej będą się stawały
odczuwalne nie tylko przez siły zbrojne walczących stron, ale i przez całą
populację ludności cywilnej, i to wbrew woli walczących stron, niezdolnych do
określenia zasięgu działania tej broni” – oznajmił w maju 1925 r. podczas
obrad Konferencji Genewskiej gen. Kazimierz Sosnkowski. Przedstawiciele
mocarstw przygotowywali pierwszy w dziejach dokument mający chronić ludzkość
przed bronią masowego rażenia. Jego twórcy skupili się na używanych podczas I
wojny światowej gazach bojowych, tymczasem szef polskiej delegacji zaskoczył
wszystkich wnioskiem o rozszerzenie traktatu o zakaz wytwarzania i używania
broni biologicznej. „Jeśli chodzi o produkcję, to posiada przewagę nad bronią
chemiczną. Może ona być produkowana łatwiej, taniej i w absolutnej tajemnicy”
– mówił gen. Sosnkowski. Argumenty te skłoniły delegację USA do
zainteresowania się sprawą. Pierwsze prace nad stworzeniem broni biologicznej
rozpoczęły Niemcy jeszcze podczas I wojny światowej. A w połowie lat 20.
polski wywiad zdobył informacje, że także ZSRR prowadzi eksperymenty z
chorobotwórczymi drobnoustrojami. Te fakty przekonały Amerykanów do poparcia
Polski. Dzięki temu w ostatecznej wersji genewski protokół został rozszerzony
o zakaz tworzenia oraz używania broni biologicznej. Ale choć rządy
poszczególnych państw podpisały i ratyfikowały protokół, to w tajemnicy
pracowały nad bronią biologiczną. Największe zainteresowanie nią wykazywały
Japonia, Niemcy oraz ZSRR. I nawet jeśli jakieś mikroorganizmy wydostawały
się z laboratorium, nikogo specjalnie to nie przerażało. W czasach, gdy
epidemie tyfusu, polio, chorób wenerycznych czy odry były codziennością,
kolejne, wywołane z inicjatywy lub przez nieuwagę człowieka, nie czyniły
większej różnicy. Poza tym w krajach totalitarnych ukrycie eksperymentów
prowadzonych nawet na ludziach nie stanowiło problemu. Kłopotów z tym mogły
doświadczyć jedynie rządy w państwach demokratycznych. Niefrasobliwość
Londynu Brytyjski wywiad wojskowy zaczął ostrzegać rząd Zjednoczonego
Królestwa, że Związek Radziecki oraz Japonia testują broń biologiczną,
dopiero pod koniec lat 30. Za wyjątkowo niepokojące uznano dokonania
japońskiej Jednostki 731 – informacje, że wojskowym z Kraju Kwitnącej Wiśni
udaje się przy użyciu bakterii wąglika uśmiercać na masową skalę zwierzęta,
skłoniły premiera Neville’a Chamberlaina do działań. Zadanie organizacji
badań nad własną bronią biologiczną powierzył ministrowi Mauricowi Hankeyowi.
Ten postanowił wykorzystać w tym celu istniejący już Ośrodek Obrony
Chemicznej, który wkrótce przemianowano na Laboratorium Zdrowia Publicznego.
50 pracujących tam naukowców skupiło się na wągliku. A chcąc odrobić
zaległości do Japończyków, pozwalano im na rzeczy, jakie w państwie
demokratycznym są nie do pomyślenia. Bakteria wąglika atakuje bydło i konie,
u człowieka zakażenie występuje rzadko, najczęściej przez uszkodzoną skórę.
Pierwsze objawy są błahe i niewielu lekarzy jest w stanie postawić trafną
diagnozę – zatkany nos, bóle stawów, suchy kaszel, zmęczenie. W tym stadium
chorobę da się zwalczyć antybiotykami. Natomiast jeśli do zakażenia dochodzi
przez układ oddechowy, laseczka wąglika powoduje śmiertelne krwotoczne
zapalenie płuc. Japończycy nie doceniali tego ostatniego faktu. Naukowcy
Jednostki 731 badali możliwości roznoszenia wąglika przez szczury. W ramach
eksperymentu w 1940 r. samolot rozsypał skażone bakterią ziarna pszenicy i
ryżu nad chińskim miastem Changde. Po siedmiu dniach ulice pokryły się
zdechłymi gryzoniami, które zjadły ziarno. Wkrótce potem zmarło 90 osób.
Takie naloty powtarzano jeszcze nad dwoma innymi miejscowościami w Chinach,
łącznie odnotowując śmierć 600 ludzi z powodu zakażenia wąglikiem. O wiele
lepsze efekty osiągnęli brytyjscy uczeni, którzy opracowali technologię
suszenia laseczek wąglika. Sproszkowane bakterie dawało się potem rozpylać w
powietrzu, zaś po zetknięciu z choć odrobiną wilgoci odzyskiwały zabójcze
właściwości. Jak zadziała to w praktyce, postanowiono sprawdzić na leżącej u
wybrzeży Szkocji wyspie Gruinard. Pewnego ranka mieszkańcy pobliskiego lądu
ujrzeli nad niezamieszkałą przez ludzi wyspą samolot RAF zrzucający ładunek,
który głucho eksplodował. „Przywiązano tam na postronkach owce do palików w
określonej odległości od miejsca eksplozji, tak by znawcy broni mogli zbadać
jej zasięg oraz skutki” – opisuje w książce „Tajemnicze choroby współczesnego
świata” Pete Moore. „Wybrano akurat tę wyspę, gdyż według ekspertów była tak
odizolowana, że wąglik łatwo dało się tam opanować. Lecz kiedy na szkockim
stałym lądzie bydło szybko zaraziło się chorobą, która przedostała się pomimo
oddzielającej fatalną wyspę wody, wszystkie testy wstrzymano” – wyjaśnia
Moor. Ładunek zwierający ok. 100 kg sproszkowanego wąglika zabił zwierzęta na
Gruinard oraz skaził ziemię. Przez następne kilkadziesiąt lat ludziom
zabraniano wstępu na wyspę. Mimo to nie udało się zapobiec „ucieczkom”
niebezpiecznej bakterii, bo roznosiły ją ptaki – w Szkocji odnotowano trzy
epidemie wąglika w latach 1954, 1961 oraz 1965. W 1976 r. przeprowadzono na
wyspie badania. Okazało się, że stężenie pałeczek bakterii w glebie pozostaje
na podobnym poziomie jak zaraz po ich rozpyleniu. Stale czające się
zagrożenie sprawiło, że decyzją brytyjskiego rządu w 1986 r. rozpoczęto
sukcesywną dezynfekcję wyspy. Użyto do tego aż 280 ton formaldehydu. Jednak
dopiero cztery lata później oficjalnie ogłoszono, że wąglik z wyspy Gruinard
przestał zagrażać ludziom. Testy na epidemię Na londyńskiej stacji metra Colliers
Wood 26 lipca 1963 r. w porze lunchu zjawił się pracownik brytyjskiego
kontrwywiadu z bardzo nietypową misją. Po tym jak wsiadł do pierwszego
składu, tuż przed stacją Tooting Broadway, wyciągnął z kieszeni zwykłą
puderniczkę, po czym uchylając okno, wysypał jej zawartość do tunelu – i
rozpylił drobnoustroje Bacillus globigii (częściej jest określana jako
Bacillus subtilis – laseczka sienna). Bakteria ta w żaden sposób nie zagraża
ludzkiemu zdrowiu, dlatego idealnie nadawała się do testu określającego, jak
szybko może rozprzestrzeniać się niebezpieczny patogen, gdyby przy jego
użyciu zaatakowano Londyn. Po tygodniu wykryto silne skażenie we wnętrzach
wszystkich składów metra oraz na obszarze 16 km od punktu zero. Wkrótce taki
sam test przeprowadzili Amerykanie w Nowym Jorku. Drobnoustroje, uwięzione w
zwykłych żarówkach, wyrzucano za okna wagonów metra. Prowadzone obserwacje
utwierdziły szefostwa armii i służb specjalnych w obu krajach, że warto
inwestować wielkie środki w badania nad bronią biologiczną. Jak opisuje John
Parker w książce „Fabryki śmierci”, Amerykanie w latach 60. zbudowali za
ówczesne 100 mln dol. laboratorium i fabrykę broni biologicznej w Pine Bluff
w Arkansas. Wkopując pod ziemię ze względów bezpieczeństwa aż cztery
kondygnacje budynku. Z kolei Wielka Brytania eksperymenty z bronią
biologiczną przeniosła na morze, używając pływających laboratoriów. Po 10
latach testów wyodrębniono ok. 15 najbardziej obiecujących patogenów,
zdolnych skutecznie zaatakować ludzki organizm. W tym samym czasie podobne
poszukiwania prowadzono w Związku Radzieckim. Co ciekawe, tajnych projektów
nie zawieszono po podpisaniu w 1972 r. Konwencji o zakazie prowadzenia badań,
produkcji oraz gromadzenia broni biologicznej – choć ratyfikowało ją ponad
140 państw. Jednak społeczność międzynarodowa nie wypracowała skutecznych
mechanizmów weryfikacji tego zobowiązania. Już po wejściu układu w życie
Związek Radziecki uruchomił pod Moskwą pierwszy ośrodek Wszechzwiązkowego
Instytutu Mikrobiologii Stosowanej „Biopreparat”. Wkrótce na terenie ZSRR
działało 18 laboratoriów oraz fabryk zajmujących się produkcją oraz
doskonaleniem broni biologicznej, stając się osobną gałęzią przemysłu
zbrojeniowego zatrudniającą ponad 25 tys. ludzi. Ubocznym skutkiem tego stanu
rzeczy była wielka „ucieczka” wąglika z fabryki Biopreparatu w Swierdłowsku
pod koniec marca 1979 r. Wytwarzano go w formie sproszkowanej, a po osuszeniu
przekształcano w aerozol. Przed wydostaniem się bakterii na zewnątrz chroniły
filtry na przewodach komory suszącej. Z powodu błędu obsługi przed weekendem
wyjęto zatkany filtr i nie założono nowego. Namnażane w wielkiej kadzi
laseczki wąglika, niesione ciepłym powietrzem przez kilkanaście godzin
wydostawały się poza teren tajnej fabryki. A że znajdowała się ona niemal w centrum
miasta, już kilka dni później wybuchła epidemia. Wedle oficjalnych danych z
powodu zakażenia wąglikiem zmarło w Swierdłowsku 66 osób, a kilkaset ciężko
zachorowało. Władze ZSRR zatuszowały incydent, twierdząc przez wiele lat, że
bakteria rozprzestrzeniała się w mieście za sprawą nielegalnego handlu mięsem
pochodzącym z pokątnego uboju. Zawsze może być gorzej Pierwsze dekady zmagań
uczonych z patogenami upłynęły na próbach przekształcenia mikroorganizmów w
skuteczną broń, która jednocześnie nie zagrażałaby twórcom. Ten ostatni
warunek okazywał się wyjątkowo niełatwy do spełnienia. Nawet trudno
rozprzestrzeniający się wąglik potrafił wyrwać się spod kontroli człowieka.
Gdy zaś w grę wchodził bardziej zjadliwy wirus lub bakteria, zagrożenie
gwałtownie rosło. Przedsmaku możliwej katastrofy doświadczyli w 1967 r.
pracownicy laboratorium należącego do niemieckiej firmy farmaceutycznej
Behring Gmbh. Sprowadzano do niego w latach 60. z Ugandy koczkodany zielone,
by testować na nich nowe farmaceutyki. W tamtym czasie nikt nie miał pojęcia
o tym, że zwierzęta z głębi Afryki mogą być nosicielami wirusów wywołujących
gorączki krwotoczne. Pokąsanie jednego z pracowników laboratorium przez małpę
nikogo więc specjalnie nie zainteresowało. Tymczasem ugryziony nagle źle się
poczuł. W ciągu kilku następnych dni patogen zamienił organy wewnętrzne
chorego w krwawą galaretę, niszcząc wątrobę, płuca, śledzionę i nadnercza,
wywołując przy tym obfite krwawienie zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Co
gorsza, wkrótce zachorowali kolejni pracownicy laboratorium. Jeden z nich,
przed wystąpieniem objawów choroby, zdążył skazić drugi ośrodek badawczy,
znajdujący się we Frankfurcie nad Menem. Nim zorientowano się w zagrożeniu,
objawy gorączki krwotocznej miały już 33 osoby. Z tej grupy siedmiu chorych
zmarło. Epidemię powstrzymano dzięki szybkiej izolacji wszystkich zakażonych.
Nowy wirus nazwano marburg od miejscowości, w której po raz pierwszy go
zaobserwowano. Wedle późniejszych ustaleń marburg zabija co trzeciego
chorego. Ten fakt przeraża, a zarazem czyni zeń niezwykle interesujący obiekt
badań dla laboratoriów wojskowych. Tymczasem w 1976 r. nad rzeką Ebola w
Zairze uaktywnił się podobny patogen, jeszcze bardziej zjadliwy, bo
zetknięcie z nim przeżywał jedynie co dziesiąty zakażony wirusem. Gorączkami
krwotocznymi szybko zainteresowały się ośrodki zajmujące pracami nad bronią
biologiczną. Pierwsze próbki wirusa eboli dostarczono do brytyjskiego
laboratorium w Porton Down. Zatrudniony tam technik Geoffrey Plantt
wstrzykiwał patogen świnkom morskim, by następnie naukowcy mogli obserwować
przebieg choroby. Jednak pewnego dnia przypadkiem ukłuł się w palec.
Skaleczenie natychmiast odkaził, lecz incydent nie dawał mu spokoju. O całym
zdarzeniu powiadomił więc zwierzchnika. Jak po latach opowiadał
dziennikarzowi Johnowi Parkerowi, autorowi książki „Fabryki śmierci”, ten
jedynie nakazał mu regularne mierzenie temperatury. Po pięciu dniach Plantt
wymiotował i miał wysoką gorączkę. Dopiero wówczas trafił na oddział szpitala
zakaźnego w Londynie. Jak twierdzi John Parker – było prawdziwym cudem, że
poruszający się prawie cały tydzień swobodnie po Londynie Geoffrey Plantt
nikogo nie zakaził gorączką krwotoczną. Jakby nie dość tego szczęścia,
laborant przeżył i gdy wydobrzał, wrócił do pracy w Porton Down. Tymczasem
kierownictwo wojskowego ośrodka badawczego, przy wsparciu ministerstwa
obrony, próbowało zatuszować skandal. To nie okazało się takie łatwe, bo
jeden z pracowników Porton Down skontaktował się z dziennikarzem „Western
Daily Press”. Zachowując anonimowość, przekazał ostrzeżenie, iż nawet: „jeden
zbiegły z laboratorium zarazek mógłby zmieść życie z powierzchni Ziemi,
zabijając miliony ludzi, pozbawionych naturalnej odporności”. Zaniepokojeni
takimi rewelacjami posłowie do Izby Gmin w marcu 1983 r. wezwali na specjalne
przesłuchanie ministra obrony Michaela Heseltine’a. Ten z ręku na sercu
zapewnił ich, iż mogą czuć się bezpieczni. Dobre samopoczucie
parlamentarzystów nie skończyło się nawet w 1993 r., gdy poruszony wieściami
o wybuchu epidemii eboli w Afryce Geoffrey Plantt postanowił opowiedzieć o
swych niezwykłych przygodach z tym wirusem Johnowi Parkerowi. Plotki i brak
złudzeń Przebijające się do opinii publicznej informacje o ucieczkach z
laboratoriów niebezpiecznych drobnoustrojów, choć bagatelizowane przez rządy,
pobudzały masową wyobraźnię. Fakt, że nawet w krajach demokratycznych
usiłowano tuszować takie skandale, sprawiał, że w latach 80. pojawieniu się
każdej nowej choroby towarzyszyły plotki o jej wydostaniu się z ośrodka badawczego.
W krajach Trzeciego Świata przez lata dominowało przekonanie, iż wirus HIV
stworzono w amerykańskim laboratorium wojskowym. Amerykańcy imperialiści
mieli go używać do „walki z przeludnieniem” w najuboższych rejonach globu.
Plotka ta – jak dokumentują na podstawie wywiezionych na Zachód akt KGB
Christopher Andrew i Wasilij Mitrochin – narodziła się z inspiracji Kremla.
Sowiecki wywiad zadbał w 1983 r. o to, by na łamach ukazującej się w Indiach
anglojęzycznej gazety „Patriot” opublikowano tekst o białych naukowcach
pracujących dla armii USA, którzy wywołali epidemię AIDS, by eksterminować
ludzi o ciemniejszej karnacji. Tę rewelację podchwyciła „Literaturnaja
Gazieta”, a po niej inne czasopisma w ZSRR. Po tym, jak plotka
rozpowszechniła się w Indiach, a następnie w Afryce, zaczęto ją traktować
coraz poważniej także w Europie. Wreszcie w październiku 1986 r. „Sunday
Express” ogłosił, że wirus HIV został stworzony przez armię USA. Brytyjski
tabloid powoływał się na opinię profesora biologii na berlińskim Uniwersytecie
Humboldta Jakoba Segala. Naukowiec z NRD był autorem broszury „AIDS – jej
natura i pochodzenie”, w której dowodził, że nowy wirus jest dziełem
amerykańskich mikrobiologów i genetyków, którzy udoskonalali go, testując na
homoseksualistach z zakładów karnych. Tak zwany raport Segala zrobił furorę
podczas konferencji przywódców Ruchu Państw Niezaangażowanych we wrześniu
1986 r. w Zimbabwe. Sprawa stała się tak głośna, że amerykańska dyplomacja
przystąpiła do kontrofensywy, żądając oficjalnych wyjaśnień od Kremla. Jednak
skuteczna walka z sowiecką akcją dezinformacyjną okazała się możliwa dopiero
po 1990 r. Wraz z upadkiem NRD przejęto archiwa Stasi i wyszło na jaw, że
Segal pracował nie tylko dla enerdowskiej policji politycznej, lecz także dla
KGB. Jednak dowiedzenie, że HIV jest wirusem, który nie uciekł z
laboratorium, lecz przeniósł się z afrykańskich małp (prawdopodobnie
szympansów) na człowieka, nie stłumiło obaw opinii publicznej. Zwłaszcza że
co jakiś czas pojawiają się nowe podsycające lęk rewelacje. Jak choćby ta
opublikowana w czerwcu 2012 r. na łamach pisma naukowego „Nature”. W artykule
o eksperymencie uczonych z Erasmus Medical Center w Rotterdamie oraz z
University of Wisconsin opisano, jak zmutowano wirus budzącej wówczas grozę
ptasiej grypy. Współpracującym zespołom genetyków udało się tak wzbogacić
H5N1, że był zdolny do bezpośredniego przenoszenia się między ssakami. Co
mogło zwielokrotnić stwarzane przez patogen zagrożenie, ponieważ w naturze
ptasia grypa nie potrafi przenosić się np. z człowieka na człowieka. Sukces
uczonych wywołał interwencję amerykańskiej agencji rządowej NSABB (Biuro
Doradcze na rzecz Bezpieczeństwa Biologicznego). Członek zarządu agencji
Michael Osterholm podczas publicznej debaty w New York Academy of Sciences
ostrzegł, że ucieczka z laboratorium zmodyfikowanego genetycznie wirusa
ptasiej grypy może spowodować największą w historii pandemię. Do tego jeszcze
wyjątkowo katastrofalną, ponieważ spośród 440 zakażonych „zwykłym” H5N1
zmarło aż 262 osób. Co uprawdopodabniało tezę, że ulepszony wirus, po
wydostaniu się na wolność, potrafiłby zabić połowę ludzkości. Wkrótce sprawa
przycichła i rozsądek nakazywałby wierzyć, że eksperyment zakończono. Jednak
wiedząc, jak bardzo rządy i uczeni uwielbiają zabawy z drobnoustrojami, taką
nadzieję można uznać za płonną.
|
||||
W kraju i na świecie
|
|
|||
Jak
źli szefowie zmuszają dobrych pracowników do odejścia z firmy
(przeglądając
Facebook trafiłem na ciekawy artykuł, który zamieszczam poniżej. Sądzę, że wart
przeczytania przez naszych przełożonych każdego szczebla i naszych pracowników.
Moim zdaniem warto przemyśleć treść artykułu, może znajdziemy coś co nas
zastanowi - MM)
Ludzie nie porzucają pracy, porzucają menedżerów. Nawet najlepsi
pracownicy są zmuszani do odejścia z firmy, którą lubią. Powodem bywa przełożony. Po prostu nie chcą pracować z
szefem, który ich nie wspiera, zachowuje się nieefektywnie lub zagraża perspektywie
rozwijaniu kariery zawodowej i możliwości awansu
Terina Allen, konsultantka ds. zarządzania, wskazuje w amerykańskiej
edycji „Forbes Women” na sytuację, gdy pracownicy
lubiący swoją firmę są zmuszeni do odejścia z niej z powodu niewłaściwych zachowań
przełożonego. W jaki sposób
menedżer może zniechęcić podwładnego do dalszej współpracy?
Osłabienie pracownika
„Jedną z przyczyn złego zarządzania pracownikami jest zmniejszenie ich
wydajności i niewykorzystanie ich talentów” - wyjaśnia Terina Alle. I zwraca
uwagę, że firma powinna korzystać z tego, że zatrudniła ludzi z doświadczeniem,
umiejętnościami i kreatywnością.
Lekceważenie starań pracowników
Kiedy szef daje odczuć swoim pracownikom, że nie ceni ich pracy, w
konsekwencji podwładni przestają się starać.
Zachęcanie do bycia ugodowym, zniechęcając do
wyrażania sprzeciwu
Terina Alle uważa, że typ złego menedżera to
osoba, która potrzebuje akceptacji swojej wizji przez podwładnych. Nie lubi sprzeciwu, dlatego zatrudnia i otacza się ludźmi,
którzy nie będą negować pomysłów, które mogłyby nawet zaszkodzić
organizacji. Natomiast autentyczni pracownicy mogą nie chcieć pracować z osobą,
z którą nie da się dogadać.
Niezapewnianie zasobów, nieeliminowanie przeszkód
Kiedy pracownik czuje się bezpieczny w swoim miejscu pracy, ma odwagę
prosić o coś, czego potrzebuje. Z kolei dobry przełożony słucha o potrzebach
podwładnych i reagują na nie. Źli szefowie zwyczajnie tego nie robią.
Nieetyczne zachowania
Pracując u osoby naruszającej uczciwość i etykę, pracownik ryzykuje
utratę własnej reputacji i szansy na rozwój kariery.
Zły szef. Jak go rozpoznać?
- Nadmiernie unika lub stwarza konflikty. Chaos to
jego drugie imię
- Podpisuje się pod sukcesami, za błędy obwinia innych
- Nie angażuje się w różnorodność zespołu
- Nie uwzględnia ścieżek kariery ani celów swoich
pracowników,
- Nagradza tych pracowników, którzy wspierają jego złe
zachowania,
- Zastrasza współpracowników,
tworzy toksyczne i wrogie środowisko,
- Wykorzystuje swoją pozycję do wykorzystywania (również
seksualnego) swoich podwładnych.
Terina Allen uważa, że firmy nie mogą sobie pozwolić na to, by dobrzy
pracownicy odchodzili wyłącznie z powodu złego szefa. Jej
zdaniem firma powinna zatrudnić oraz szkolić menedżerów, dla których
priorytetem będzie rozwój współpracowników.
Z kolei pracownikom radzi, by najpierw korzystali ze swojego głosu i
mówili, czego potrzebują w pracy. Jeśli wyczerpią wszystkie możliwości, a ich
przełożony nadal pozostanie głuchy na ich prośby, dopiero wtedy niech poszukają
lepszego szefa.
|